🌙 7 Metrów Pod Ziemią Powstanie Warszawskie

Samoloty Consolidated B-24 Liberator w akcji. Tego typu maszyny latały z pomocą dla Warszawy Źródło: Wikimedia Commons. Szansa przeżycia lotu ze zrzutami dla Powstania Warszawskiego była mniejsza niż nawet najbardziej katastrofalne w skutkach ataki na Niemcy. Nocne loty nad Warszawą były dla załóg wstrząsającym przeżyciem.
Między 5 a 7 sierpnia 1944 r. na ulicach, w podwórzach, domach, fabrykach i szpitalach Woli doszło do bezprzykładnej w dziejach II wojny światowej, zorganizowanej masakry ludności cywilnej. Akcja wyniszczania miasta była odpowiedzią na wybuch Powstania Warszawskiego, ale jej przyczyny tkwią w ideologii niemieckiego nazizmu. Wieczorem 1 sierpnia 1944 r. wieść o wybuchu powstania w Warszawie dotarła do Berlina. O tym wydarzeniu poinformował Hitlera Reichsführer SS Heinrich Himmler: „Powiedziałem: Mein Führer, moment jest niesympatyczny. Z punktu widzenia historycznego jest jednak błogosławieństwem, że ci Polacy to robią. W ciągu pięciu–sześciu tygodni pokonamy ich. Ale wtedy Warszawa – stolica, głowa, inteligencja tego niegdyś szesnasto-, siedemnastomilionowego narodu Polaków – będzie starta. Tego narodu, którzy od siedmiuset lat blokuje nam Wschód i od pierwszej bitwy pod Tannenbergiem ciągle nam staje na drodze. Wtedy polski problem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, a nawet już dla nas – nie będzie dłużej żadnym wielkim problemem historycznym”. Konsekwencją rozmowy między Hitlerem a Himmlerem był wydany jeszcze tego samego dnia jednoznaczny rozkaz: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców, Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”. W myśleniu Reichsführera SS splotło się kilka kluczowych wątków obecnych w propagandzie narodowosocjalistycznej. Polska traktowana była jako przeszkoda w realizacji idei zdobycia przestrzeni życiowej na wschodzie. Ważnym celem Niemców byli Polacy rozsiani na Śląsku i w tzw. Kraju Warty. Zniemczenie tych obszarów miało poprzedzić pełną germanizację Generalnego Gubernatorstwa. Lokalne działania machiny niemieckiego terroru, takie jak masowe mordy i wysiedlenia Polaków z Pomorza Gdańskiego czy Zamojszczyzny, mogą być traktowane jako przykład realizacji tych idei oraz zapewnienia sobie trwałego panowania na Wschodzie. Jak zauważał twórca pojęcia ludobójstwa Rafał Lemkin, dążeniem niemieckiego narodowego socjalizmu było zdobycie „przewagi biologicznej”, która oznaczałaby zwycięstwo, nawet w wypadku klęski w toczonej właśnie wojnie. Tym samym konflikt stawał się wojną totalną, w której jednym z głównych środków mogły być masowe zbrodnie ludobójstwa. W trakcie II wojny światowej Niemcy oraz ich sojusznicy popełnili wiele zbrodni, które stały się symbolem brutalności reżimu narodowosocjalistycznego. Do najbardziej znanych należą te popełnione w niewielkich miasteczkach – czeskich Lidicach i francuskim Oradour-Sur-Glane. 10 czerwca 1942 r. w ramach represji po zamachu na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha Niemcy wymordowali dwustu mężczyzn i wywieźli do obozu koncentracyjnego dzieci oraz kobiety zamieszkujące wieś. Dokładnie dwa lata później podobna zbrodnia powtórzyła się w Oradour-Sur-Glane. 10 czerwca 1944 r. esesmani z dywizji Das Reich zamordowali 642 osoby. Mężczyzn rozstrzelano, kobiety i dzieci natomiast zamknięto w kościele i spalono żywcem. Niemcy przeprowadzili operację kilka dni po wylądowaniu wojsk alianckich w Normandii, by zastraszyć mieszkańców tych terenów, oraz w ramach represji za zabicie przez francuski ruch oporu oficera SS. W latach 1939–1945 los Lidic i Oradour-Sur-Glane podzieliło wiele miejscowości w całej Europie. W okupowanej Polsce spacyfikowanych zostało około 230 wsi. W blisko 900 wsiach doszło do zbrodni, w których zamordowano od kilku do kilkuset mieszkańców. Setki innych padło ofiarą ludobójstwa zorganizowanego przez ukraińskich nacjonalistów. Mordów dokonywały również oddziały Armii Czerwonej i NKWD. Jednak żadna z masowych zbrodni ludobójstwa w okupowanych miastach Europy nie może być pod względem skali porównana z wydarzeniami, które do historii przeszły jako Rzeź Woli. Jak zauważył Piotr Gursztyn w wydanych przez Instytut Pileckiego „Zapisach terroru”, określenie „rzeź” może być mylące dla osób pragnących zrozumieć charakter tych wydarzeń. „Słowo +rzeź+ sugeruje eksplozję spontanicznej, niekontrolowanej przemocy. Nic takiego nie miało miejsca na Woli. Mieszkańcy byli wypędzani ze swych domów, ulica po ulicy. Bez szczególnego pośpiechu. Potem byli gromadzeni w miejscach zdatnych do rozstrzelania, a następnie zabijani z broni maszynowej. Oprawcy starali się dobić z broni krótkiej tych, co przeżyli. Po wymordowaniu ludzi z jednej okolicy, przesuwali się dalej i tam mordowali” – pisze Gursztyn. Przedwojenna Wola była dzielnicą o bardzo zróżnicowanej zabudowie. Wysokie kamienice czynszowe sąsiadowały z parterowymi lub piętrowymi drewniakami, które stanowiły pamiątkę po dawnym, przedprzemysłowym i podmiejskim okresie dziejów tego rewiru miasta. Domy te zamieszkiwała stosunkowo uboga ludność robotnicza zatrudniona w licznych fabrykach, które dominowały w krajobrazie dzielnicy. Zatrudnieni w nich pracownicy mieli bogate doświadczenia walki z władzą. Zasilali szeregi rewolucjonistów 1905 r., uczestniczyli w strajkach robotniczych międzywojnia, pod okupacją niemiecką prowadzili liczne akcje sabotujące produkcję na rzecz machiny wojennej III Rzeszy. W latach 1939–1943 w dzielnicy doszło do wielu egzekucji mających być karą za kradzieże produktów wytwarzanych w miejscowych fabrykach lub włamania do niemieckich pociągów towarowych. W miejscach ulicznych kaźni mieszkańcy Woli ryzykując życie, składali kwiaty i zapalali świece. Byli także naocznymi świadkami dramatu warszawskiego getta. Udzielali pomocy w nim przebywającym, przekazując żywność wykradającym się Żydom lub dając im schronienie. „Skończą z nimi, wezmą się za nas” – usłyszał od swojej babci jeden z młodych mieszkańców Woli, gdy wiosną 1943 r. niedaleko płonęło getto. Bilans sił polskich i niemieckich na Woli wypadał szczególnie źle dla powstańców. 26 lipca na peryferiach dzielnicy rozlokowano pododdziały elitarnej Dywizji Hermann Göring. Część z nich zajęła gospodarstwo ogrodnicze Ulrichów, gdzie ukryte były znaczące arsenały broni należącej do Armii Krajowej. Między innymi z tego powodu dowódca II Rejonu Obwodu AK Wola kpt. Wacław Stykowski „Hal” podczas odprawy trzy godziny przed wybuchem powstania odmówił przystąpienia do walki. Do zmiany zdania przekonała go dopiero postawa pozostałych. Sam dowódca Obwodu Wola mjr Jan Tarnowski „Waligóra” informację o planowanym zrywie otrzymał dopiero o godz. 7:00 1 sierpnia. To opóźnienie sprawiło, że w ciągu kolejnych dziesięciu godzin udało się zmobilizować zaledwie 1050 żołnierzy z obwodu liczącego 2700. Spośród nich uzbrojonych było około dwustu. Niemal zupełnie nie posiadali jednak ciężkich i ręcznych karabinów maszynowych. Dlatego część żołnierzy natychmiast odesłano do oddziałów zgrupowanych w Puszczy Kampinoskiej. W późniejszym okresie powstania wzięli oni udział w niezwykle krwawym ataku na Dworzec Gdański. Przeciwko nim pierwszego dnia walki mogło stanąć ok. 3500 Niemców – od doskonale wyszkolonych i dysponujących blisko 20 czołgami żołnierzy pododdziałów Dywizji Hermann Göring aż po słabo uzbrojoną straż zakładów przemysłowych i żandarmerię. Znacząca przewaga liczebna i dominacja techniczna przeciwników doprowadziły do klęski powstańców podczas prób zajęcia kluczowych obiektów dzielnicy. Nie udało się również opanować kolejowej linii obwodowej, którą w kolejnych dniach kursował niemiecki pociąg pancerny ostrzeliwujący najbliższe barykady. Mimo porażek powstanie na Woli nie wygasło dzięki masowej pomocy ludności cywilnej. Wiele rejonów dzielnicy udało się całkowicie oczyścić z sił niemieckich. Tam wydawało się, że Wola jest obszarem stosunkowo bezpiecznym. Świadczyły o tym także powiewające wszędzie biało-czerwone flagi. W innych częściach dzielnicy już 1 sierpnia dochodziło do rozstrzeliwania ludności cywilnej. 2 sierpnia Niemcy przystąpili do systematycznego zabijania mieszkańców Woli. Tego dnia w kościele parafii św. Wojciecha założyli swoisty „obóz filtracyjny”. Przez kolejne dni więzieni w nim mieszkańcy Woli byli przesłuchiwani. Podejrzewanych o udział w powstaniu rozstrzeliwano w najbliższej okolicy. Pozostałych wysyłano do obozów pracy w Niemczech. Sytuację oddziałów powstańczych na Woli i Powązkach poprawiły pierwsze zrzuty broni z brytyjskich halifaxów obsadzonych polskimi załogami w nocy z 4 na 5 sierpnia. Niemal dokładnie w tym samym czasie na najdalsze obszary dzielnicy zaczęły przybywać siły niemieckiej „odsieczy”. 2 sierpnia podczas zorganizowanej w Poznaniu narady z udziałem Himmlera i gauleitera Arthura Greisera podjęto decyzję o stworzeniu specjalnej grupy bojowej przeznaczonej do likwidacji sił powstańczych i pacyfikacji miasta. Dowodzenie nią Himmler powierzył Wyższemu Dowódcy SS i Policji w Kraju Warty, SS-Gruppenführerowi Heinzowi Reinefarthowi. W jej skład wchodziły: pułk z brygady SS Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), dowodzony przez SS-Brigadeführera Bronisława Kamińskiego – ok. 2 tys. żołnierzy; Pułk Specjalny SS dowodzony przez SS-Standartenführera Oskara Dirlewangera (dwa bataliony, 3381 ludzi), 2. Azerbejdżański Batalion „Bergmann”, dwa bataliony 111. Pułku Azerbejdżańskiego i 3. Pułk Kozaków – razem ok. 2,8 tys. ludzi; 608. Pułk Ochrony z Wrocławia płk. Willy’ego Schmidta – ok. 600 ludzi. Nie były to oddziały elitarne, zdolne do walki na pierwszej linii frontu. Wykazywały się jednak brutalnością, bezwzględnością i determinacją. W wielu przypadkach Niemcy liczyli, że walki uliczne pozwolą im na szybkie „pozbycie się” dużej części niewygodnych sojuszników-kolaborantów i kryminalistów, z których złożone były oddziały Dirlewangera. Rano 5 sierpnia siły podległe Reinefarthowi rozpoczęły atak na Wolę. Prawdopodobnie podczas odprawy dowódców o poranku SS-Gruppenführer zacytował rozkaz Himmlera o zniszczeniu miasta lub (według innych świadków) uzasadnił mordowanie ludności cywilnej i powstańców koniecznością szybkiego udzielenia pomocy „dzielnicy rządowej” w okolicy Alei Ujazdowskich oraz informacjami o rzekomym brutalnym mordowaniu jeńców. Atak na Wolę poprzedziły również naloty Luftwaffe, która dzięki doskonałej pogodzie mogła bez żadnych przeszkód operować nad Warszawą. Do największych egzekucji doszło koło wału kolejowego przy ul. Moczydło w rejonie ul. Górczewskiej, a także przy Wolskiej, w parku Sowińskiego oraz w fabrykach „Ursus” i Franaszka przy Wolskiej. Cywilów mordowano z broni maszynowej lub wrzucano granaty do zamieszkanych domów, które później podpalano. Osoby, którym udało się uciec, zabijano, a zwłoki wrzucano do płonących budynków. Wielu mieszkańców schroniło się w piwnicach kościoła św. Wawrzyńca i cerkwi św. Jana Klimaka na Wolskiej. Egzekucje przeprowadzano też przy starym wale fortecznym oraz na cmentarzu prawosławnym. W pierwszych dniach Rzezi Woli rozstrzelanych zostało również co najmniej dwudziestu wychowanków prawosławnego sierocińca. Większości zbrodni dokonywano jednak w kamienicach lub na ich podwórkach. „5 sierpnia Niemcy weszli na nasze podwórze w liczbie kilkunastu, a kilku weszło do naszego domu i kazali wychodzić. Wielu sąsiadów z naszego posłuchało tego rozkazu, ale ktokolwiek z nich pokazał się na podwórzu, zaraz otrzymywał strzał w głowę i walił się na ziemię. Znajdując się w swoim mieszkaniu, zauważyłem to i zdecydowałem się nie spieszyć” – zeznawał w 1946 r. Stanisław Raczyński zamieszkały przy Wolskiej 109. Jemu i jego rodzinie udało się przeżyć. Uratowała ich dobra znajomość języka niemieckiego. Jeden z oficerów rozkazał rodzinie pogrzebać zwłoki około stu ich sąsiadów. Po kilku dniach część rodziny trafiła do obozu w Pruszkowie, a następnie jednego z obozów pracy przymusowej w głębi Niemiec. Egzekucje przy ul. Młynarskiej tak wspominała ówczesna mieszkanka Woli Janina Rozińska: „Razem z dziećmi znalazłam się w zajezdni [tramwajowej – przyp. red.] w tłumie ok. 200 osób, przeważnie kobiet i dzieci oraz kobiet ciężarnych […]. Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy. Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli się podnosić ranni, a wówczas Niemcy rzucali w tłum granaty ręczne […]. Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując do poruszających się równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza gdy ranny został trafiony”. W tej i innych egzekucjach na terenie całej Woli zginęły tysiące dzieci. Jedna z wypędzonych w relacji dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego wspominała moment śmierci swojej matki oraz cudownego ocalenia. „Jesteśmy wszyscy na chodniku i w pewnym momencie widzimy, że stoją trzy karabiny maszynowe pod naszym domem. Jeden stoi przy domu Hankiewicza, ale bliżej ulicy Ordona, drugi stoi przy naszej bramie wejściowej i trzeci stoi już nie tam przy Prądzyńskiego na końcu, tylko tak mniej więcej ze dwadzieścia metrów dalej, może piętnaście, trzy karabiny. Zanim żeśmy się zorientowali, to poszła salwa strzałów z tych karabinów maszynowych. Poszła jedna salwa, poszła druga salwa i cisza. […] Oczywiście, wszyscy padli i trupy zabitych… Ukucnęłam, właściwie tak siadłam, o w ten sposób [bokiem], i tu nogi. Za mną była moja mamusia, koło mnie. Po pierwszej salwie słyszałam, jak mówiła, bo już się zaczęły jęki, już ludzie zabici byli, a podobno karabin maszynowy ma to do siebie, że jeden dostanie trzy kule, a drugi obok nic, więc tam było różnie wtedy. +Danusia, żyjesz? Żyjesz?+. „Żyję, mamo”. Byłyśmy w takim kontakcie, nie widziałyśmy się, bo też upadła, wszyscy ludzie upadli, jak zaczęli strzelać, i te trupy też. Mówię: +Żyję, żyję+. Jak przyszła druga salwa, to już po drugiej salwie mamusia mnie nie pyta, jest cisza, tylko ja pytam: „Mamusiu, żyjesz?”. Nic, cisza. Już wiedziałam, że nie żyje. […] I tak leżeliśmy w ich krwi” – wspominała Daniela Karcher-Serafińska. Po wielu godzinach popijający wódkę Niemcy pozwolili wstać tym, którzy przeżyli. Mimo obietnicy darowania życia zastrzelony został jeszcze dziewięcioletni chłopiec. Pozostała piątka ocalonych trafiła do kościoła św. Wawrzyńca, a następnie do obozu w Pruszkowie. W tej, jednej z setek masowych egzekucji, zginęło około sześciuset mieszkańców kamienic. Symbolem zbrodni, nawet w czasach gdy Rzeź Woli była niemal przemilczana, stała się Wanda Lurie, nazywana Polską Niobe. W trakcie pacyfikacji Powstania Warszawskiego, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, przeżyła egzekucję i rozstrzelanie trójki swoich dzieci. Kolumna uchodźców, w której znalazła się Wanda Lurie, została skierowana na ul. Wolską, pod numer 55, do fabryki „Ursus”, z której słychać było salwy. „W grupie, w której byłam, było wiele dzieci po 10–12 lat, często bez rodziców. […] Błagałam otaczających nas Niemców, by ratowali dzieci i mnie. Któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu trzy złote pierścionki. Wziął je, lecz kierujący egzekucją oficer kazał mnie dołączyć do grupy idącej na rozstrzelanie. Zaczęłam go błagać o życie dzieci, mówiłam o honorze oficera. Odepchnął mnie tak, że się przewróciłam. Widział, że jestem w ostatnim miesiącu ciąży. Potem uderzył i pchnął mojego starszego synka, wołając: prędzej, prędzej, ty polski bandyto! Podeszłam w ostatniej czwórce wraz z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji […]. Dzieci szły, płacząc. Starszy widząc zamordowanych, krzyczał, że nas zabiją. W pewnym momencie oprawca stojący za nami strzelił starszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci. Potem strzelano do mnie. Przewróciłam się na lewy bok” – zeznawała Wanda Lurie w 1946 r. przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich. Kula trafiła ją w kark, przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez prawy policzek, wybijając kilka zębów. Podczas dobijania otrzymała trzy postrzały – w obie nogi. Ciężarną Wandę Lurie przywaliła sterta trupów. Pod wieczór żołnierz niemiecki szukając kosztowności, stanął na jej ciele, uszkadzając lewą kostkę i krusząc obojczyk. Po wielu godzinach dzięki pomocy innych ocalonych dotarła do kościoła św. Wojciecha, a następnie do obozu w Pruszkowie i szpitala w Leśnej Podkowie. 20 sierpnia urodziła syna. W 1945 r. liczbę ofiar tej egzekucji oszacowano na 8 tys. Na miejscu znaleziono ponad tonę spalonych szczątków. Eksterminacja mieszkańców Woli trwała również na terenie Szpitala Wolskiego. Niemcy zamordowali dyrektora placówki dr. Józefa Piaseckiego, chirurga prof. Janusza Zeylanda i kapelana szpitala ks. Kazimierza Ciecierskiego. Pozostałych pracowników i pacjentów wypędzono na ulicę, skąd w eskortowanej kolumnie zostali skierowani do hal na terenie warsztatów kolejowych przy ul. Moczydło. Większość została później rozstrzelana na znajdującym się w pobliżu nasypie kolejowym. Łącznie zginęło wówczas ok. 360 osób. Szpital przy Wolskiej był też sceną podziału łupów grabionych przez uczestniczących w rzezi Niemców. „W czasie przebywania na naszym terenie gen. Dirlewangera przynieśli mu żołnierze dużą ilość srebra, sądząc na oko około 100 kg, i zsypali je przed drzwiami kwatery. Pan generał zrobił inspekcję zdobyczy i kazał wszystko przenieść do swojego pokoju. W związku z tym jeden z pracowników [szpitala – przyp. red.] nawiązał rozmowę z ordynansem generała, ten oznajmił, że zawsze odbywa się podział łupów, a sam już dostarczył generałowi trzydzieści kilo pierścionków” – zeznawał kierownik gospodarczy szpitala Włodzimierz Włodarski. Do pozyskiwania cennego kruszcu wykorzystywano także Polaków siłą werbowanych do komand zajmujących się paleniem zwłok, tzw. Verbrennungskommando, i przeszukiwaniem popiołów. W szpitalu dochodziło również do wielu gwałtów i morderstw. Do niektórych z nich doszło już po zakończeniu rzezi. „8 sierpnia SS-mani grupy bojowej gen. Dirlewangera przyprowadzili na teren szpitala dwóch powstańców (w wieku ok. 18 lat), kazano im zdjąć buty, porwano na nich mundury wojskowe polskie i zerwano czapki z orzełkami. Uczyniwszy z nich w ten sposób oberwańców, kazano im trzymać między sobą flagę czerwoną z białym orłem, po czym fotografowano ich, a następnie zostali powieszeni na drzewie między kuchnią a oddziałem dla chorych i znowu fotografowani. Zdjęci zostali dopiero po kilku godzinach, po kilkukrotnej interwencji polskiej dyrekcji szpitala” – wspominał cytowany już świadek zbrodni. Po południu 5 sierpnia do Warszawy przyjechał mianowany szefem sił pacyfikacyjnych gen. Erich von dem Bach. SS-Obergruppenführer miał ogromne doświadczenie w prowadzeniu działań o charakterze terrorystycznym i pacyfikacyjnym. Już jesienią 1939 r. dowodził akcjami wymierzonymi w polskie elity na Górnym Śląsku oraz wysiedleniami ludności z terytoriów przeznaczonych do zniemczenia. Był jednym z inicjatorów utworzenia obozu koncentracyjnego Auschwitz. Po agresji na ZSRS został dowódcą SS i Policji w obszarze działania Grupy Armii „Środek”. Nadzorował eksterminację ludności żydowskiej. W czerwcu 1943 r. został mianowany przez Heinricha Himmlera pełnomocnikiem ds. zwalczania partyzantki w okupowanej Europie. Podległe mu formacje SS zwalczające ruch partyzancki są odpowiedzialne za śmierć ok. 230 tys. partyzantów i osób cywilnych w krajach bałtyckich, Białorusi i wschodniej Polsce. Sam von dem Bach zeznając jako oskarżony przed Trybunałem w Norymberdze, twierdził, że w Warszawie pojawił się 13 sierpnia. Dążył w ten sposób do oczyszczenia się z zarzutów uczestnictwa w ludobójstwie. Dopiero w latach sześćdziesiątych przyznał, że był w polskiej stolicy już 5 sierpnia. Bez wątpienia to właśnie w tym czasie wydał rozkaz zaprzestania masakr kobiet i dzieci. Po 12 sierpnia ustało także masowe rozstrzeliwanie mężczyzn. Prawdopodobnie z tego powodu von dem Bach kłamał na temat swojej obecności w Warszawie. Ograniczenie zbrodniczej działalności sił niemieckich budziło sprzeciw części jego podwładnych, jednak generał wyjaśnił im motywy swojej diecezji. „Von dem Bach oświadczył, że wszyscy zdolni do pracy ludzie zostaną odtransportowani do Niemiec do pracy. Na moje odezwanie się, by zaniechał tego rodzaju środków, von dem Bach w stanie podniecenia powiedział dosłownie: Czy chce się pan przeciwstawić rozkazowi Führera? (po czym nastąpił szereg obraźliwych słów pod moim adresem). Führer powiedział: 500 tys. sił roboczych w Rzeszy równa się wygranej bitwie” – zeznawał szef policji i SS w Warszawie Paul Otto Geibel. On sam odpowiedzialny był za egzekucje ok. 10 tys. mieszkańców miasta zamieszkałych w okolicach Alei Ujazdowskich. Von dem Bach brał też pod uwagę swoje doświadczenia z obszaru ZSRS, gdzie zauważył, że „nadmierna” brutalność prowadziła do nasilenia oporu miejscowej ludności. Von dem Bach polecił gromadzić mieszkańców i kierować do powstającego w Pruszkowie na terenie warsztatów kolejowych obozu przejściowego, tzw. Dulagu nr 121, a stamtąd do obozów koncentracyjnych lub obozów pracy przymusowej w Niemczech. W związku ze zbyt małym rozmiarem Dulagu pod miastem powstały również inne obozy przejściowe: w hucie szkła w Ożarowie, zakładach metalowych w Ursusie, fabryce „Era” we Włochach i fabryce gumowej w Piastowie. Dokładna liczba ofiar Rzezi Woli pozostaje wciąż nieznana. Według szacunków historyków mogło to być od 40 do 60 tys. osób. Wedle szacunków opartych na zeznaniach i dokumentach zgromadzonych w archiwach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce w sobotę 5 sierpnia na Woli zamordowano 45 500 osób. Następnego dnia: 10 100. 7 sierpnia na terenach Woli sąsiadujących ze Śródmieściem (lub niekiedy zaliczanych do Śródmieścia) Niemcy zabili 3800 osób. Ustalenie dokładnej liczby ofiar nigdy nie będzie możliwe ze względu na zatarcie śladów zbrodni przez palenie ciał. Wiosną 1945 r. rozpoczęły się ekshumacje pomordowanych mieszkańców Woli. Dokumenty Miejskiego Zakładu Pogrzebowego oraz Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich wymieniają w miarę dokładnie ilość popiołów odnalezionych w miejscach masowych egzekucji lub palenia ciał. W drugą rocznicę rzezi na Cmentarzu Powstańców Warszawy złożono 12 ton prochów. Niemal przez trzydzieści lat teren cmentarza był zaniedbany, a jedynym upamiętnieniem była metalowa tablica ustawiona obok kurhanu z napisem: „Tu spoczywają prochy tysięcy ofiar faszyzmu hitlerowskiego zamordowanych i spalonych w Warszawie 1944 r.”. Warto dodać, że w 1946 r. po raz pierwszy użyto określenia „Rzeź Woli”. Jego autorami są redaktorzy wydanego przez Instytut Zachodni w Poznaniu zbioru zeznań świadków zbrodni z sierpnia 1944: „Zbrodnia niemiecka w Warszawie”. W okresie PRL także inne miejsca pamięci o Rzezi Woli były niedostatecznie upamiętnione. Większość punktów masowych egzekucji oznaczono tzw. tablicami Tchorka. Wiele zamieszczonych na nich informacji jest nieprecyzyjnych lub pozbawionych kontekstu. Dopiero w 2004 r. odsłonięto Pomnik Ofiar Rzezi Woli na skwerze przy rozwidleniu alei Solidarności i ulicy Leszno. Dziesięć lat później, 5 sierpnia 2014 r., odsłonięto nowy, okazały pomnik na obszarze masowych egzekucji przy Górczewskiej 32 (5 sierpnia 1945 r. z inicjatywy ocalałych z egzekucji pracowników Szpitala Wolskiego postawiono tam krzyż). W roku 2010 Rada Warszawy ustanowiła 5 sierpnia Dniem Pamięci Mieszkańców Woli. Reinefarth, von dem Bach i Dirlewanger zostali po stłumieniu powstania uhonorowani przez Hitlera. Wódz III Rzeszy nadał im wysokie odznaczenia wojskowe: von dem Bach-Zelewski i Dirlewanger otrzymali Krzyże Rycerskie Krzyża Żelaznego, a Reinefarth – Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego. Poza Dirlewangerem, który w niewyjaśnionych okolicznościach został zamordowany po wzięciu do francuskiej niewoli, żaden z głównych odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione na Woli nie poniósł jakiejkolwiek odpowiedzialności. Von dem Bacha skazano za inne zbrodnie, zabójstwa niemieckich komunistów i udział w nocy długich noży. Inaczej potoczyły się losy Reinefartha: już w 1951 r. został burmistrzem miasteczka Westerland na wyspie Sylt, a potem posłem do Landtagu. Zmarł w roku 1979. PAP/AS Wystawa „Wola 1944: Wymazywanie. Zdjęcia ze śledztwa w sprawie Heinza Reinefartha” – od 7 sierpnia

Najgłębsze miejsce w Warszawie. Tymczasem by zejść na stację Nowy Świat - Uniwersytet trzeba zjechać aż 23 metry w dół. To sprawia, że ta konkretna stacja jest najgłębiej położoną

1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie - największa akcja zbrojna podziemia w okupowanej przez Niemców Europie. Pańska, Krasińskiego, Elektryczna, Długa, Starówka czy kanały ciągnące się przez 5 kilometrów z Żoliborza do Śródmieścia to tylko niektóre z wielu miejsc, gdzie rozgrywały się wydarzenia, które na zawsze zapisały się na kartach naszej historii. Śladami powstańców podążyli reporterzy RMF FM. Pańska 6 To tam zapadła decyzja o rozpoczęciu walk w Warszawie. Podczas popołudniowej odprawy Komendy Głównej AK ostatniego dnia lipca godzinę W wyznaczono na 17:00 1 sierpnia. Przed 70 laty była to część najgęściej zabudowanego i zaludnionego ścisłego centrum Warszawy. Kamienica przy Pańskiej stała wśród licznych podobnych jej - i choć historycy długo spierali się czy na pewno to tam podjęto decyzję o wybuchu powstania - uczestnicy narady najczęściej wymieniali właśnie ten adres. "Pamiętam dokładnie. Było to w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Pańskiej 6. Przebywałem tam razem ze sztabem ścisłym w ostatnich dniach przed powstaniem i tam właśnie zapadła decyzja" - mówił przed laty generał Bór-Komorowski. Dziś kamienicy przy Pańskiej 6 już nie ma, choć przetrwała powstanie - została zburzona przy okazji wytyczania Placu Defilad, a w miejscu gdzie stała jest dziś zadrzewiony skwerek tuż obok budowy II linii metra. Pierwsze strzały, pierwsze ofiary Ulice Krasińskiego i Suzina na Żoliborzu - to tu miała miejsce pierwsza potyczki z Niemcami, tu też zginęli pierwsi powstańcy. Jeszcze przed godziną W. Tuż przed godziną 14:00 jeden z oddziałów 9 Kompanii Dywersyjnej AK przenosił ulicą Krasińskiego ukrytą przed powstaniem broń. Uzbrojenie, wydobyte ze skrytki przy ulicy Wespazjana Kochowskiego przenoszono do miejsca zbiórki powstańców przy ulicy Mikołaja Gomółki. Jutowe worki, duże paczki i grupka mężczyzn w płaszczach podczas upalnego sierpniowego dnia zwróciły uwagę niemieckich lotników jadących odkrytym samochodem ciężarowym ulicą Krasińskiego. Niemcy otworzyli ogień, ale AK-owcy skutecznie odpowiedzieli z karabinów i pistoletów maszynowych. Polacy wygrali pierwsze starcie, Niemcy wycofali się. Godzinę później Niemcy ściągnęli posiłki ze Śródmieści i odcięli Żoliborz. Żandarmeria zaczęła przeszukiwać okolice. Wtedy zginął pierwszy powstaniec, żołnierz kolejnego oddziału AK, który z budynku kotłowni Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej wynosił ukrytą broń. Kotłownia stoi do dziś przy ulica Suzina, a o starciu przypomina niewielki pomnik. Dawała nie tylko prąd Elektrownia mieszcząca się przy ulicy Elektrycznej dawała prąd całej powstańczej Warszawie - szpitalom, drukarniom, warsztatom i ludności cywilnej. Ale nie tylko. Mieściły się tutaj warsztaty rusznikarskie, w których powstawały granaty i broń palna. Na dziedzińcu elektrowni powstał z podzespołów wyniesionych z przedwojennej fabryki Chevroleta powstańczy wóz bojowy Kubuś. Zakład zdobyto już pierwszego dnia powstania i był to jeden z największych sukcesów zrywu. Zdobyto go od środka. Kilkudziesięcioosobowy garnizon Niemców, uzbrojonych w ciężkie karabiny maszynowe, czy miotacze ognia zaskoczył szturm 120 AK-owców, z których większość była pracownikami elektrowni. Siłownia była nieustannie atakowana. Ostrzeliwano ją przy użyciu artylerii, granatników, pociągu pancernego i kanonierki pływającej po Wiśle. Ale pracownicy opuścili elektrownię dopiero 5 września, po szturmie Niemców na Powiśle. Duża część zakładu przetrwała powstanie i zdobycie Warszawy przez Armię Czerwoną. Do dziś można podziwiać dwie kotłownie, przedwojenne suwnice i cześć dawnej rozdzielni. Ogród Saski Był 31 sierpnia. Siła powstańców zdecydowanie słabła. W najgorszej sytuacji znajdowała się Starówka otoczona przez oddziały niemieckie. Fiaskiem zakończył się szturm kilku oddziałów Zgrupowania "Radosław". Nie udało się utworzyć korytarza, którym można wyprowadzić powstańcze oddziały, rannych i ludność cywilną. Starówka musiała ewakuować się kanałami. Poza jednym oddziałem Batalionu "Zośka", który brawurowo przedefilował przez Ogród Saski przed nosami hitlerowców. Podczas nieudanego szturmu kilkudziesięciu partyzantów Batalionu "Zośka" zostało odciętych i otoczonych przez oddziały Wehrmachtu. Nie mogli - jak pozostali - wrócić na poprzednie pozycje na Starówce i ewakuować się kanałami. Ukryli się najpierw w kościele św. Antoniego - dziś tak samo jak 70 lat temu stoi na skraju Ogrodu Saskiego od strony ulicy Senatorskiej - a potem kilkanaście godzin ukrywali się w piwnicach nieistniejącej Biblioteki Zamoyskich, które ostrzeliwali i przeszukiwali hitlerowcy. Powstańcy doczekali do zmierzchu i wtedy ubrani w zdobyczne niemieckie panterki, zdejmując biało-czerwone opaski z przedramion, ruszyli w poprzek Ogrodu Saskiego, który był silnie obsadzony oddziałami niemieckimi. Na czele 60-osobowego oddziału szło kilku powstańców, którzy dobrze znali niemiecki. I tak powstańcy w zwartym szyku przechodzili tuż obok kolejnych posterunków. Gdy na jednym z nich Niemcy zażądali hasła podoficer prowadzący oddział Powstańców rzucił do Niemców: "Idziemy na Polaków. Od nich żądaj hasła!". Przeszli dalej. Ta brawurowa akcja zakończyła się sukcesem - oddział dotarł do pozycji powstańczych po drugiej stronie Ogrodu Saskiego, przy rogu ulicy Królewskiej i Marszałkowskiej. Tuż przy ówczesnym budynku Giełdy. Udało się, choć zanim zostali rozpoznani przez oddziały ze Śródmieścia, zostali wzięci za Niemców i ostrzelani. To był jedyny powstańczy oddział, który wydostał się ze Starówki nie wchodząc do kanałów. Powstańcza kaplica przy Wilczej Powstańcze śluby - przez 63 dni trwania walk zawarto ich w stolicy ponad 250. Część z nich w kaplicy przy ulicy Wilczej. Można mieszkać w Warszawie od lat, a nawet chodzić ulicą Wilczą i nie mieć pojęcia o jej istnieniu. Jest wtopiona w gmach dawnego domu schronienia "Przytulisko". Zwraca uwagę tylko niewielką tablicą przy wejściu do budynku. To właśnie w tej niewielkiej kaplicy po południu 7 września ślub zawarli kurier z Warszawy Jan Nowak Jeziorański z łączniczką Gretą. Ceremonia trwała zaledwie 7 minut, za obrączki posłużyły dwa miedziane krążki, za ślubną wiązankę - kwiaty zerwane z balkonowej skrzynki którejś z pobliskich kamienic. W trakcie powstańczych walk przed ołtarzem na Wilczej stawało wiele par, a budynek i kaplica przetrwały i powstanie, i późniejszą operację systematycznego burzenia Warszawy przez niemiecką armię. Ul. Długa - jedyna defilada powstania Gdy się rozmawia z uczestnikami Powstania Warszawskiego, zdecydowana większość z nich mówi, że ich zryw wynikał z potrzeby poczucia godności. Po 5 latach hitlerowskiej okupacji, niezliczonych zbrodni i okrucieństwa, chcieli oni poczuć wolność. Woleli umrzeć z karabinem w dłoni, niż w obozie. Ta myśl była zakorzeniona bardzo głęboko w ich umysłach. Świadczy o tym także fakt, że w pierwszych dniach Postania Warszawskiego zorganizowali defiladę. Jedyna potwierdzona defilada odbyła się 6 sierpnia 1944 roku. To był bardzo trudny okres. Powstanie trwało szósty dzień, a od wczoraj trwała niezwykle brutalna rzeź pobliskiej Woli, gdzie zginęło nawet 65 tysięcy osób. Mimo to staromiejskie oddziały pod wodzą majora Stanisława "Roga" Błaszczaka zdecydowały przejść w z podniesioną głową przez stolicę. Powstańcy pięknie uzbrojeni, pogrupowani oddziałami, czwórkami przeszli od ulicy Miodowej, przed Długą, w stronę Freta. Po defiladzie - jak informuje Ordynariat Polowy, po defiladzie odbyła się msza w Katedrze Polowej. Ten kościół był dla powstańców niezwykle ważny. To tam przysięgę składały oddziały walczące na Starym Mieście, przed wyruszeniem do akcji. Ulica Długa w Warszawie była i do dziś dla wielu Warszawiaków jest symboliczna. To przy niej stoi budynek Arsenału. To przecież tam Grupy Szturmowe Szarych Szeregów przeprowadziły rok wcześniej (26 marca 1943) operację Meksyk II, którą my dzisiaj znamy jako Akcję Pod Arsenałem. To była brawurowa, choć dla niektórych uczestników śmiertelna próba odbija z rąk gestapowców Jana Bytnara, "Rudego", przez jego kolegów, między innymi Tadeusza Zawadzkiego "Zośkę", Aleksego Dawidowskiego "Alka", Jana Rodowicza "Anodę", Jerzego Gawina "Słonia". Dowodził nimi "Orsza", czyli Stanisław Broniewski. Akcja Pod Arsenałem była wyjątkowa. To była pierwsza tak głośna akcja przeciwko okupantowi, zorganizowana w większości przez 20-latków. Ulica Długa stała się więc symbolem. Nie mówiąc już o tym, że była wtedy jedną z najważniejszych ulic stolicy. Nie było przecież wtedy dzisiejszej trasy W-Z. Dlatego po tej ulicy warto było defilować i powstańcy chcieli pokazać, że mogą, że stolica na chwilę jest ich. Sanitariuszka Maria Bińkowska "Mada" (rocznik 1924) tak opisywała to wydarzenia dla Muzeum Powstania Warszawskiego: Cały okres, cały sierpień to było Stare Miasto. Niestety od entuzjazmu 6 sierpnia, gdzie była jedyna defilada - nie wiem czy wiecie, że była defilada na Starym Mieście na stopniach kościoła garnizonowego... Armii Krajowej, żołnierzy, którzy już byli żołnierzami albo, którzy zaraz pierwszego dnia zdeklarowali i składali przysięgę. Tam była autentyczna defilada w południe. Potem się zaczął się nalot lotniczy. W różnych materiałach pojawiają się doniesienia o kilku innych mniejszych defiladach w trakcie Powstania Warszawskiego. Do tej pory nie pojawiły się jednak dokumenty na ich potwierdzenie. Kanały Najdłuższa trasa miała prawie 5 km długości - z Żoliborza na Śródmieście. Pozostałe łączyły niemal wszystkie walczące dzielnice. Warszawskie kanały były często jedyną drogą łączącą powstańcze oddziały. Powstańcy przenosili nimi broń, amunicję, rozkazy, leki, założyli w nich linie telefoniczne, ale także ewakuowali się z dzielnic zajmowanych przez Niemców. Jeden z najbardziej znanych włazów do kanałów do dziś znajduje się na skrzyżowaniu Długiej i Miodowej. To tędy do kanałów zeszło ponad 5 tysięcy powstańców podczas ewakuacji Starówki. Po nieudanej akcji połączenia Starego Miasta z Żoliborzem zapadła decyzja o ewakuacji ze Starówki rannych, personelu medycznego, władz miejskich i ludności cywilnej. Powstańcy próbowali przebić się do Śródmieścia, ale nie powiodła się akcja ani na powierzchni ani desant kanałowy na Plac Bankowy. W tej sytuacji podjęto decyzję o przeprowadzeniu kilkudniowej akcji ewakuacyjnej kanałami. Aby wejście do kanału było lepiej chronione i pozwalało wejść większej liczbie osób saperzy połączyli kanał z piwnicą pobliskiego Sądu Apelacyjnego oraz zrobili wykop do włazu obłożony płytami chodnikowymi. Przez cały 1 września trwała ewakuacja. Do kanałów schodziły 50 osobowe oddziały - każda z przewodnikiem znającym kanały. Wśród przewodników było bardzo wielu Żydów uwolnionych wcześniej przez Batalion Zośka z obozu na Gęsiówce. Powstańcy ewakuowali się kanałami w makabrycznych warunkach. Często czołgali się w fekaliach, bo kanały miały metr wysokości i tylko 60 cm szerokości. Przeciskanie się kanałami utrudniały ciała, tych którzy zginęli wcześniej w kanałach, porzucona broń a także barykady, bo Niemcy, gdy odkryli podziemne powstańcze trasy próbowali zasypywać kanały. W ten sposób trasę 1 600 metrów pod ziemią z Placu Krasińskich do włazu na rogu Wareckiej i Nowego Światu pokonało ok. 3 000 rannych powstańców i grupa bojowa ok. 1 500 żołnierzy. Na Żoliborz kanałami przedostało się około 800 powstańców. 2 września wejście do kanału na pl. Kasińskich zostało zasypane. Podczas nalotu jedna z bomb trafiła w budynek sądu, którego ruiny zasypały właz do kanału grzebiąc jednocześnie ludność cywilną, która czekała na ewakuację. Szpitale na Woli. Czarny Czwartek i rzeź dzielnicy Rzeź Woli to jeden z najczarniejszych momentów Powstania Warszawskiego. Piątego dnia walk, 5 sierpnia 1944 roku, Niemcy zaczęli kilkudniową eksterminację dzielnicy. Liczba zamordowanych warszawiaków, podawana w różnych źródłach, waha się od 40 do 65 tysięcy osób. Warszawa, stolica, głowa, inteligencja tego byłego 16-17-milionowego narodu Polaków będzie zniszczona, tego narodu, który od 700 lat blokuje nam Wschód i od czasu pierwszej bitwy pod Tannenbergiem leży nam w drodze. A wówczas historycznie polski problem nie będzie już wielkim problemem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, ba, nawet już dla nas - tak dowódca SS Heinrich Himmler relacjonował swoje słowa wypowiedziane Hitlerowi na wieść o wybuchu Powstania Warszawskiego. Przywódca nazistów wydał wtedy rozkaz zrównania Warszawy z ziemią i wymordowania wszystkich mieszkańców. Pierwszym przystaniem na drodze Niemców była Wola. Skierowane tam zostały między innymi dwa niezwykle brutalne oddziały: Heinza Reinefahrta, złożony głównie z policjantów i Oskara Dirlewangera, sformowany z wypuszczanych z więzień kryminalistów, morderców i gwałcicieli. Byli oni uzupełniani o kolaboracyjnych bandytów ze wschodu. Szczególnie brutalnych zbrodni dopuszczali się w czterech wolskich szpitalach: Wolskim, św. Łazarza, św. Stanisława oraz Dziecięcym Karola i Marii. Szpital Wolski, ul. Płocka Od pierwszych dni Powstania szpital był ostrzeliwany przez pociąg pancerny stojący na pobliskim wiadukcie kolejowym. Pacjenci musieli leżeć więc z dala od okien i ścian - w piwnicach i na korytarzach. W Czarny Czwartek 5 sierpnia dowództwo powstania wysłało tam ostrzeżenie o nadciągających siłach niemieckich. Ewakuacja szpitala byłą jednak niemożliwa. Po południu groźba masakry stała się faktem. Kierownictwo szpitala zostało zastrzelone na miejscu. Tak samo jak duża część chorych. Pozostali zostali ustawieni w kolumnę i w kilkusetosobowej grupie przeprowadzeni Górczewską do torów kolejowych. Tam Niemcy w masowej egzekucji rozstrzelali 60 pracowników szpitala i 300 mężczyzn. Kobiety zostały przewiezione do obozu przejściowego w Pruszkowie i potem koleją do obozów zagłady. Szpital św. Łazarza, skrzyżowanie ulic Karolkowej i Leszno (szpital przeniesiony z ulicy Książęcej) 5 sierpnia w szpitalu było 300 pacjentów. Znalazł się na drodze najbardziej bestialskiego oddział Dirlewangera. W jego skład oprócz niemieckich kryminalistów wyciągniętych z więzień wchodzili także Azerzy, Ukraińcy i Rosjanie. W szpitalu św. Łazarza urządzili rzeź - to słowo najlepiej opisuje co tam się stało. Do pacjentów, lekarzy, pielęgniarek, ale także ukrywających się mieszkańców Woli otworzyli ogień. Strzelali z broni maszynowej, wrzucali granaty do piwnic, a osoby próbujące uciekać z budynku były od razu rozstrzeliwane. W ten sposób zginęło 1200 osób. Szpital Zakaźny św. Stanisława, ulica Wolska Feralnego 5 sierpnia Dirlewangerowcy podpalili sąsiadującą ze szpitalem fabrykę Franaszka i weszli do szpitala. Działali bezwzględnie. Strzelali do okien, mordowali ludzi na korytarzach i wyrzucali ich przez okna. Dyrekcja szpitala próbowała ratować część pacjentów tłumacząc hitlerowcom, że nie ma tam broni, że to jedynie szpital zakaźny. Ci którzy przetrwali, zostali ustawieni w szpaler i przeprowadzeni na skrzyżowanie Staszica i Górczewskiej. Tam ustawieni przy dole pod jedną z dzisiejszych kamienic zostali rozstrzelani. Szpital został przerobiony na kwaterą główną sztabu zbrodniczej brygady Dirlewangera. Odnajdywanie ciał pomordowanych Większości ciał nie udało się zidentyfikować. Wiele rodzin do dziś nie wie, gdzie dokładnie zginęli ich bliscy, ani gdzie są pochowani. Wiemy, że po wojnie, w czasie masowych ekshumacji z dołów, bram, podwórek, piwnic ciała zostały wydobyte z ziemi. Większość spoczęła w zbiorowym grobie na Cmentarzu Wolskim. Co roku 1 sierpnia i 1 listopada, wielu Warszawiaków właśnie tam zapala świeczki oraz symbolicznie na grobach rodzinnych. Kluczową rolę odegrał tu szwajcarski Czerwony Krzyż, który zaraz po wojnie zbierał informacje i rozmawiał ze świadkami, którzy przeżyli. W tej sposób udało się, przynajmniej częściowo ustalić kto w którym szpitalu zginął, kto mógł zostać rozstrzelany w pobliskiej bramie, a kto wywieziony do któregoś z obozów śmierci. Wiele rodzin dopiero po latach dostawało listy od pielęgniarek ze szpitala z informacją o tym, że ich blisko zginął w szpitalu, albo w którejś bramie. Pewności jednak nigdy nie było. Rodziny nie odnalazły ciał swoich bliskich. Epilog Jeden z dwóch najbrutalniejszych katów Woli - Heinz Reinefarth, nigdy nie został rozliczony. Sąd w Hamburgu uwolnił go z zarzutu dokonywania zbrodni wojennych z powodu braku dowodów. Ponoć w zamian za oskarżanie innych hitlerowców. Reinefarth zrobił potem karierę polityczną. Już w grudniu 1954 roku został wybrany burmistrzem Westerland. Był przedstawicielem partii wypędzonych. Walczył o dobre imię hitlerowców. W 1958 dostał się nawet do landtagu w Szlezwiku-Holsztynie, a po 1967 roku pracował jako wzięty prawnik. Reinefarth zmarł w 1979 roku w swojej rezydencji, żyjąc w ostatnich dniach z generalskiej renty. Dopiero 10 lipca 2014 parlamentarzyści Szlezwika-Holsztynu przez aklamację przyjęli uchwałę w której wyrazili ubolewanie, że zbrodniarz wojennym mógł zostać ich posłem. Znacznie mniej szczęścia miał drugi z katów Woli - Oskar Dirlewanger. Został aresztowany przez Francuzów i zmarł pobity na śmierć, prawdopodobnie przez pilnujących go polskich żołnierzy. Stadion Polonii Stadion Polonii miał strategiczne znaczenie dla powstańców w drugiej połowie sierpnia. To właśnie przez boisko Bataliony "Zośka" i "Czata 49" miały przeprowadzić uderzenie w stronę Dworca Gdańskiego, którego zdobycie miało zapewnić połączenie Żoliborza ze Starym Miastem. W nocy z 21 na 22 sierpnia 1944 roku akcja zakończyła się niepowodzeniem. W walce zginęło tu 12 powstańców, a obiekt został zrównany z ziemią. Ocalała jedynie płyta stadionu. Stoczone na terenie stadionu walki były elementem całej operacji zdobycia Dworca Gdańskiego, która rozpoczęła się 20 sierpnia 1944 roku. Wszystkie nieudane szturmy kosztowały Armię Krajową w sumie 500 zabitych i rannych. Próba zdobycia Dworca Gdańskiego była jednym z największych starć podczas powstania, a niektórzy historycy odnajdują w niej przyczynę późniejszej porażki podczas obrony Starego Miasta. Widoczny dokładnie z ulicy Bonifraterskiej główny budynek z charakterystyczną kolumnada odbudowano w latach 50. Obecny kształt stadionu to efekt szeregu renowacji przeprowadzonych na początku XXI wieku. Ciekawostką jest historyczne nawiązanie do daty powstania stadionu na trybunie kamiennej - jest tam dokładnie 1911 miejsc. Powstańczą walkę w tym miejscu upamiętnia tablica poświęcona walczącym batalionom. Losy wojennej Warszawy zostały zilustrowane przez murale stworzone wzdłuż ulicy Konwiktorskiej. Kopiec Powstania Warszawskiego Najdłuższe schody w Warszawie, liczące 400 stopni wiodą na Kopiec Powstania Warszawskiego. Kilkudziesięciometrowe wzgórze przy ulicy Bartyckiej, usypano już po wojnie z gruzów stolicy, których nie udało się wykorzystać do odbudowy. Do dziś zwiedzający Kopiec mogą zauważyć pozostałości po warszawskich budynkach. Przy schodach na wierzchołek jest ustawionych wiele powstańczych krzyży, ze szczytu roztacza się ciekawa panorama. Pierwotnie to sztuczne wzniesienie, to miał być Kopiec Pamięci Zburzonej Warszawy. Jego pomysłodawca, architekt Stanisław Gruszczyński, który pracował w Biurze Odbudowy Stolicy, chciał, aby stało się warszawskim panteonem. Z gruzem w latach 1946-1950 trafiły tam na pewno szczątki poległych w powstaniu warszawiaków. Dopiero w 1994 roku, w 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, na szczycie kopca umieszczono prowizoryczny pomnik - symbol Polski Walczącej. Kilka lat później to miejsce odnowiono, a w sierpniu 2004 roku rada miasta oficjalnie nadała wzniesieniu nazwę Kopiec Powstania Warszawskiego. Artykuł pochodzi z kategorii: Raport: Powstanie Warszawskie. Historia

👤Bohaterami odcinka specjalnego są:Lubna Al-Hamdani, Mateusz Glen, Monika Mazur-Rafał z Fundacji Humanity in Action Polska 👉https://bit.ly/2JKZ9Sb

Grupa powstańców po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej na początku września 1944 r. SEBASTIAN PAWLINA Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego Trudno w historii Powstania Warszawskiego doszukać się postaci równie kontrowersyjnej, co Włodzimierz Kozakiewicz „Barry”. Szefa żandarmów na Starym Mieście jedni zapamiętali niemalże jako bandytę stosującego gestapowskie metody. Dla innych stał się człowiekiem, który dzięki swojemu zdecydowaniu uratował jeśli nie tysiące, to setki osób. Dominujące są jednak te pierwsze opinie, tworzące od 75 lat jego czarną legendę. Pełne pretensji, złości i żalu, w dużej mierze zapewne uzasadnionych. Brutalne metody, jakie on sam oraz jego żołnierze stosowali w czasie ewakuacji oddziałów powstańczych ze Starówki na początku września, trudno podważyć. Wspomnienia powstańców są ich pełne. Pojawiają się w nich wyzwiska, grożenie bronią, odpychanie ludzi. W szczególnie zapalnych sytuacjach musieli interweniować dowódcy oddziałów. Jak wtedy, gdy „Barry” domagał się od dowództwa Starówki zgody na użycie broni wobec samych powstańców (Podlewski 1957, s. 562). Ostatecznie mimo przeprowadzania ewakuacji w skrajnie trudnych warunkach uratowano wówczas kilka tysięcy ludzi. Kiedy miesiąc później na Mokotowie próbowano powtórzyć ten wyczyn, efekt okazał się dramatyczny. Wszystko to, co na początku września funkcjonowało, tym razem nie zadziałało. Zawiodły ochrona włazów, pilnowanie kolejności schodzenia do kanałów, komunikacja pod ziemią. Nie wynikało to jednak z winy ludzi. Postawieni wobec rzeczywistości wykraczającej poza zdolność pojmowania, a przede wszystkim – kontrolowania, nie byli w stanie nic zrobić. Musieli przegrać. Obie te opowieści, zestawione obok siebie, pomagają lepiej zrozumieć samo Powstanie Warszawskie. Pokazują, w jak olbrzymiej mierze rządziły nim emocje. Do tego stopnia, że wszystko, co się wówczas działo, można opowiedzieć ich językiem. Dopóki powstańcy potrafili jeszcze dostrzec nadzieję, nieważne czy realną, czy jedynie wyobrażoną, znajdowali w sobie siłę do przeprowadzenia najbardziej karkołomnych operacji. Gdy tej nadziei zabrakło, organizacja i dyscyplina rozsypały się, co doprowadziło do tragedii. Bo w porównaniu ze staromiejską ewakuacją ta mokotowska stała się koszmarem, doskonale oddanym w Kanale Jerzego Stefana Stawińskiego oraz w jego filmowej adaptacji Andrzeja Wajdy. W tym tekście spróbuję pokazać, w jaki sposób emocje pomagają opowiadać o historii, a także jak mocno wpływają na przebieg wydarzeń. Żeby uporządkować narrację, ograniczę się do jednego zaledwie elementu powstańczej rzeczywistości – do kanałów. Podejmuję tu próbę zrekonstruowania tego szalenie ulotnego elementu naszej codzienności, jakim są emocje. Jako odczucie pojawiające się nagle, pod wpływem konkretnych wydarzeń czy osób, są trudne do uchwycenia w materiałach źródłowych. Tak jak nagle powstają bowiem, tak równie szybko potrafią znikać. W efekcie na istnienie nadziei, złości, bezradności czy niepewności nie ma twardych dowodów, przez co odtwarzanie ich staje się dla historyka procesem poszlakowym. Dlatego też trzeba pamiętać, że wszystko, co zostanie tutaj na ich temat napisane, należy traktować z odpowiednią dozą dystansu i powątpiewania. Emocje w teorii Zacznę jednak od uwag natury ogólnej – mniej pasjonujących niż opowieść o kanałach i emocjach, ale niezbędnych do lepszego zrozumienia zagadnienia. Trzeba jasno podkreślić, że mówienie o emocjach sprawia problem już na poziomie kategoryzacji zarówno jeśli chodzi o podział emocji samych w sobie, jak i sposób ich powstawania. Jak stwierdza Kamil Imbir, psycholog specjalizujący się w relacjach między emocjami a procesami poznawczymi, „emocje niewątpliwie są jednym z centralnych przedmiotów badań psychologii […]. Ale nadal, mimo postępu badań i licznych konceptualizacji […] nie ma konsensusu co do natury, struktury i funkcji emocji” (Imbir 2012, s. 11). W przyjętej przez siebie taksonomii ludzkich emocji Imbir opisuje dwie grupy – emocje automatyczne oraz emocje refleksyjne. Podstawowa różnica między nimi leży już w sposobie ich powstawania. Ścieżka tworzenia emocji automatycznych jest krótsza (bodziec – wzgórze – ciało migdałowate – reakcja), z czego wynika funkcja, jaką te emocje pełnią. „W sensie ewolucyjnym emocje te są skryptami pozwalającymi sobie radzić z zagrożeniami wywołanymi dynamiką procesów organizmalnych oraz stanami środowiska zewnętrznego, które mogą być awersyjne lub (zmysłowo) atrakcyjne” (tamże, s. 45). Występują w postaci impulsów, które skłaniają albo do walki czy ucieczki, albo „do zbliżania się do tego, co wywołuje przyjemność, wobec tego, co dzieje się w środowisku”. Zupełnie inaczej rodzą się emocje refleksyjne (bodziec – wzgórze – kora mózgowa – ciało migdałowate – reakcja). Poprzedza je „ocena rzeczywistości lub jej antycypowanych możliwych stanów, porównywanych z wyartykułowanymi standardami tego, co dobre czy złe, a w zależności od tego, czy sytuacja pasuje do danego wzorca, dany czy antycypowany stan rzeczy zostaje określony jako mniej lub bardziej pozytywny czy negatywny”. Te emocje tworzą się pod wpływem wartościowania, są więc zależne od wcześniejszych doświadczeń i poglądów, chociaż samo wartościowanie może przebiegać w sposób zautomatyzowany. Inną kategoryzacją, na którą powołuje się Kamil Imbir, jest ta zaproponowana przez amerykańskiego psychologa Roberta Plutchika. Opiera się na ośmiu głównych emocjach, tworzących cztery przeciwstawne pary. Przez ich wzajemne oddziaływanie na siebie powstają „emocje mieszane”. Dobrze oddaje to poziom skomplikowania emocji, których powstawanie jest zależne od sytuacji, uwarunkowań kulturowych, a także od indywidualnych cech pojedynczego człowieka (Rosenwein 2015, s. 380). W przypadku każdego z nas tworzą one niepowtarzalną mieszankę, co z jednej strony czyni temat trudnym do generalizowania, a jednocześnie tak pasjonującym. Żeby nie gmatwać jeszcze bardziej problematyki kategoryzacji emocji, zatrzymajmy się w tym miejscu. Z przedstawionych koncepcji widać, że wśród specjalistów nie ma zgodności co do tego, jak je uporządkować. Dla nas najbardziej atrakcyjna w kontekście historii emocjonalnej jest koncepcja emocji automatycznych i refleksyjnych. Jednocześnie trudno nie zgodzić się z wizją Plutchika, zakładającą, że emocje wzajemnie na siebie wpływają, tworząc coraz bardziej skomplikowane układy. Czym jednak jest ta historia emocjonalna, a raczej – czym powinna być? Emocje jako nierozerwalna część życia człowieka wywierają na niego wpływ. Czasem większy, innym razem mniejszy, ale niezaprzeczalny. Stają się tym samym elementem jego codzienności. Kolejnym kluczem do zrozumienia, co, jak i dlaczego robi. Historia emocjonalna wydaje się szczególnie przydatna w opisach sytuacji skrajnych, przełomowych, takich jak z jednej strony wojny, rewolucje, a z drugiej katastrofy naturalne, co znakomicie widać na przykładzie badań Haralda Welzera (Welzer 2010, s. 43–45). Burząc zastane ramy społeczne, w których ludzie nauczyli się funkcjonować, zmuszają ich do wyjścia poza sprawdzone schematy zachowań. To, co dotąd było dobre, w nowej rzeczywistości może uchodzić za złe. To, co było naganne, po zmianie może się stać akceptowalne. Dla wielu ludzi, jak przekonuje Jonathan Lear (Lear 2013, s. 91), przeprowadzenie takiej zmiany systemu wartości stanowi poważne wyzwanie, co z kolei może prowadzić do powstania bardzo silnych emocji. Te, poza krótkotrwałym wpływem na człowieka, potrafią odciskać swoje piętno na nim przez długie lata, a nawet na kilku pokoleniach jego bliskich. Długotrwale odczuwany strach może na przykład doprowadzić do traumy. Ta zaś, jak wynika z badań z zakresu epigenetyki, może być (choć nie musi, to ciągle wymaga potwierdzenia) dziedziczona nie tylko społecznie, lecz także genetycznie (Ziółkowski, Frejlak 2017). Sprawia to, że badanie emocji naszych przodków może nam pomóc lepiej zrozumieć nasze własne emocje (Łucka, Nowak 2014). Jest więc historia emocjonalna z jednej strony sposobem na opowiadanie o przeszłości, z drugiej zaś szansą na lepsze zrozumienie teraźniejszości. Emocja pierwsza: nadzieja Na początku jest nadzieja. Często niepewna, bazująca tylko na pragnieniu, aby stało się to, co uważamy za dobre dla nas czy dla grupy, z którą się identyfikujemy. Tak było w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 r., kiedy tysiące żołnierzy podziemia i dziesiątki tysięcy cywili marzyło o tym, żeby wypędzić Niemców z Warszawy. Widać to w zapiskach świadków tamtych dni. Jednym z najpowszechniejszych widoków w ich wspomnieniach są niemieckie kolumny wycofujące się ze wschodu na zachód. Przypominały one warszawiakom sceny obserwowane w 1941 r., gdy potężna niemiecka machina wojenna zmierzała w stronę ZSRR. Tym razem jednak nastroje były inne – zarówno Niemców, jak i Polaków. Ci pierwsi szli ze spuszczonymi głowami, uciekając przed sowieckim natarciem, pod którym w rozsypkę szły dywizje i armie. Drudzy podnosili głowy wysoko, najwyżej od pięciu lat. Ryszard Górecki „Majtek” z batalionu „Parasol” pisał po latach, że „to był obrazek niezapomniany w swej urodzie”. Przyglądając się temu odwrotowi, on i jego koledzy, byli pewni, „że takie łachudry wojny z nami nie wygrają. Zwłaszcza mając na karku wielką armię. Rozpierzchną się jak stado baranów” (Górecki 1977, s. 211). Nadzieja na wyzwolenie Warszawy czasem zamieniała się w złość, nienawiść, chęć zemsty – jak u Moniki Żeromskiej: „W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary” (Żeromska 1994, s. 99, 100). U innych nadzieja mieszała się z radością. Był wśród nich Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny i architekt: 23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą. Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno, noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok (Jankowski 2019, s. 482). W końcu powstanie wybuchło. Już w pierwszych dniach pozbawione jednolitego i sprawnego dowództwa, zaczęło się zamieniać w zbiór oddzielonych od siebie zrywów, zamkniętych w poszczególnych dzielnicach i powoli duszonych przez Niemców. Jeden po drugim. Ochota, Wola, Stare Miasto… Ale ten rozpad, obserwowany od samego początku, nie odebrał jeszcze nadziei. Wobec narastających trudności z komunikacją między dzielnicami zaczęto szukać nowego źródła komunikacji. Szczególny nacisk kładziono na znalezienie połączenia z Mokotowem, z którym od 1 sierpnia dowództwo powstania nie miało kontaktu. Po wielu próbach przedarcia się wszystkimi możliwymi trasami naziemnymi ze Śródmieścia na Mokotów przez kompletny przypadek zdecydowano się spróbować jeszcze jednej trasy – kanałów. Przed wybuchem walk nie brano ich pod uwagę ani jako drogi łączności, ani trasy dla oddziałów bojowych. Powstanie miało się zakończyć w ciągu kilku dni, wobec czego schodzenie pod ziemię nie miało racji bytu. Ale rzeczywistość zdecydowała inaczej. Nocą z 5 na 6 sierpnia 1944 r. dwie łączniczki – jedną z nich była Elżbieta Gross „Ela”, po wojnie Ostrowska – zeszły do włazu kanałowego na placu Trzech Krzyży. Dysponując jedynie starymi planami kanałów, ruszyły przed siebie. Pozostawione przez „Elę” opisy przejścia na Mokotów są pełne niewyobrażalnych trudności, z jakimi musiały mierzyć się te dwie młode dziewczyny: W postawie zgiętej wpół ciężko oddychać, pot zalewa twarz, drętwieją nogi. Byle prędzej, byle się nie zatrzymywać! Szum w uszach rośnie, przed oczami ukazują się czerwone płatki, łączą się ze sobą, zlewają w plamy, wirują. Prędzej, prędzej! […] Każdy krok staje się męką. Smugi przed oczami zlewają się z cieniem wzdłuż ścian, zatraca się granica rzeczywistości, braknie rozeznania. Kanał przytłacza, obejmuje ścianami jak mackami, zamyka w nich, wysysa resztę oddechu (Ostrowska 1984, s. 104, 107). W tych warunkach najbardziej naturalną emocją był strach. Strach, że się nie znajdzie celu, że się zabłądzi, że się zgubi w całkowitych ciemnościach, że zginie się na dole, że zostanie się zaatakowanym przez szczury. Tymczasem w opowieści Ostrowskiej odnajdujemy także inne emocje – nadzieję i radość. Pierwsza wynikała z przekonania, że jej misja ma duże znaczenie dla przebiegu powstania. Druga – ze świadomości, że tam na dole Niemcy nic jej nie mogą zrobić. Nie wiedząc o niej, jej nie zagrażają. Widać to, gdy pisze, że „z uczuciem grozy i utwierdzonej przez lata wzgardliwej nienawiści miesza się niepodziewanie miłe uczucie przekory i satysfakcji, uczucie bezmiernej radości, która by chciała krzyczeć i śpiewać, że szwabska żelazna potęga nie zdoła nam przeszkodzić, że wbrew niej wykonamy zadanie” (tamże, s. 104). I zadanie udało się wykonać. Dzięki dwóm łączniczkom nawiązano łączność z Mokotowem. Ich misja przyniosła jeszcze jeden efekt – dowództwo powstania przekonało się o tym, jak przydatne mogą być w walce kanały. W ciągu kilku dni uruchomiono kolejne trasy kanałowe. Wszystkie były wyrazem nadziei, że powstanie jeszcze uda się uratować, że są na to środki. Jednocześnie jednak kanały stały się symbolem kolejnej emocji, która miała z różnym natężeniem towarzyszyć stronie polskiej do samego końca – bezradności. Emocja druga: bezradność Ten etap emocjonalnej historii powstania jest trudny do jednoznacznego wskazania w źródłach. Czytając je, znając przebieg walk, automatycznie wyczuwa się tę bezradność. Widzi się, że wszystkie podejmowane starania nie mają szansy zmienić losu zrywu. Mimo to kolejni łącznicy i łączniczki schodzili te kilka metrów pod ziemię, w ciemność totalną, żeby przenosić rozkazy, meldunki, broń, amunicję, żywność, lekarstwa, żeby ludziom odciętym od swoich bliskich dostarczać listy. Bezradność dotyczyła nie tylko braku realnego wpływu na bieg wypadków, lecz także przebywania w samych kanałach. Zmagania z warunkami panującymi na dole stawały się odbiciem zmagań toczonych na powierzchni z Niemcami. Tam przeciwnikiem był człowiek i jego śmiercionośna maszyneria, tutaj, w ciągnących się kilometrami tunelach – własne słabości, fizyczne i psychiczne. Relacje powstańców są ich pełne. Eleonora Lewandowska „Nora” notowała, jak szła, „trąc silnie grzbietem o sklepienie, chcąc wbrew możliwościom unieść się trochę wyżej. A wyżej był tylko kamienny strop, który bezlitośnie przygniatał do ziemi! Ogarnęła mnie rozpacz. Uczułam, że ta droga to szaleństwo, że ja jej nigdy nie przebędę!” (Kaczyńska 1993, s. 25). Tak z kolei swoje doświadczenia opisywał Janusz Polkowski „Sójka”: Okazuje się, że sąsiedni dom na Mazowieckiej się palił i dym znalazł ujście przez rury kanalizacyjne. Nie normalnie do komina, tylko przez rury kanalizacyjne do kanału szedł dym. Potem dym się przerzedził i we dwóch weszliśmy. Pierwsze wejście było okropne, bo człowiek wpadł w tą rurę ściekową, smród ogromny, ale później to już się nie czuło. […] Worek amunicji ciążył, więc jak nie trafiło się drążkiem na obwód kanału, to worek ciągnął do dna, piętnaście kilo. Jakie przygody były po drodze? Przygoda była taka, że w pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie [kanał] się rozgałęzia. Jeden kanał idzie lekko pod górę, z niego wali rwąca woda. Drugi kanał, stosunkowo suchy, w prawo. Ten z kanalizacji mówi, że raczej powinniśmy iść w ten z rwącą wodą. Ale to nie bardzo się [nam] uśmiechało, bo pół kanału zalane wodą, tak że bardzo trudny do przejścia. Któryś poszedł w tą odnogę suchą, ale wrócił, bo ślepa. Zostało nam albo do przodu w tą rwącą wodę, a do tyłu nie ma mowy, bo nie wypada (Polkowski 2008). Kazimierz Sheybal „Antek”, doświadczony przewodnik kanałowy, człowiek, który w kanałach czuł się bezpieczniej niż na powierzchni, w spisanych po wojnie wspomnieniach opowiadał o powstańcu, który po wejściu do bardzo niskiego i wąskiego kanału dosłownie stracił nad sobą kontrolę. „Byliśmy świadkami (jeżeli można być świadkiem czegoś w tak przeraźliwie ciasnej i ciemnej przestrzeni) – typowego szoku nerwowego związanego z poczuciem zamknięcia. Objawił się on przeraźliwym krzykiem, przechodzącym w jęk i skomlenie, a chwilami w nerwowy szloch – co delikwent czynił, nie bacząc na obowiązujące tu rygory” (Sheybal, k. 34). We wszystkich trzech pokazanych przypadkach przyczyny bezradności były podobne – klaustrofobiczne warunki panujące w kanale, całkowita ciemność otaczająca ludzi, obijanie się o ściany, konieczność radzenia sobie z nieczystościami czy wysokim stanem wody. Niekiedy, jak widać w historii opowiedzianej przez Sheybala, prowadziło to do załamania nerwowego. Wyżej, na powierzchni, sytuacja przybierała podobne kształty. Szczególnie na Starym Mieście, gdzie pod koniec sierpnia 1944 r. również trzeba było radzić sobie z coraz mocniejszym poczuciem zamknięcia. Niemieckie okrążenie z każdym dniem zaciskało się bowiem mocniej i mocniej, aż w końcu dowództwo powstania musiało podjąć decyzję o wycofaniu się. Znakomicie tę sytuację podsumowała w swoich wspomnieniach Barbara Niewiadomska-Kardasz „Skowronek”, mówiąc, że „nad Starym Miastem zawisło jakieś złowieszcze fatum. Jakby przeszło tędy czterech jeźdźców Apokalipsy, pozostawiając po sobie zło i zagładę” (Rumianek 2010, s. 263). Emocja trzecia: niepewność Najpierw podjęto próbę przeprowadzenia oddziałów oraz ludności cywilnej górą. Akcję przebicia się do Śródmieścia wyznaczono na noc z 30 na 31 sierpnia. Niestety, z braku odpowiednich sił operacja zakończyła się klęską. Jedynie niewielka grupa powstańców zdołała przejść przez Ogród Saski do polskich stanowisk w Śródmieściu. Reszta została zmuszona do cofnięcia się w sam środek staromiejskiego kotła, z którego – jak wielu wówczas myślało – nie było już ucieczki. Pozostała jednak droga ratunku – kanały. To wtedy narodziła się ich legenda. Wycofanie kilku tysięcy żołnierzy kanałami do Śródmieścia i na Żoliborz (o czym rzadko się wspomina) stanowi nie tylko najlepiej znany epizod z ich wykorzystaniem, lepiej nawet niż pokazana przez Wajdę ewakuacja Mokotowa, lecz także jeden z symboli Powstania Warszawskiego. Ten symbol wykuwał się w warunkach absolutnie nieludzkich. Sceny, do jakich dochodziło w kanałach, a także na powierzchni, na placu Krasińskich i w jego okolicach, przypominają żywcem wyjęte z apokaliptycznych wizji końca świata – takich jak te z tryptyku Hansa Memlinga, z podziałem na zbawionych (to ci, którym udało się zejść do kanału), potępionych (wszyscy, którzy musieli zostać na Starówce) oraz wydających sądy (personel sanitarny i żandarmeria). Żeby się o tym przekonać, nie trzeba daleko szukać. Relacje świadków są pełne podobnych obrazów. Tak zapisał oglądane przez siebie sceny autor quasi-reportażu o walkach batalionu „Gozdawa”: W krzykach goryczy i żalu czuło się bezmiar krzywd, ofiar i gehenny ludności, która cierpiała i umierała tak samo jako żołnierze, a nie miała nawet chwili satysfakcji, jaką daje aktywna walka z wrogiem. Płacz przenoszonych, wyrwanych ze snu dzieci, jęki i przekleństwa rannych porzuconych bez opieki, błagania starców o pomoc zlewały się z wybuchami pocisków granatników i wystrzałami w jakąś makabryczną symfonię chaosu i zniszczenia. Najbardziej makabryczne wrażenie sprawiała para staruszków, którzy za nic nie chcieli opuścić pomieszczenia w zasypanej gruzem stróżówce na rogu Podwala i Kapitulnej. Dom już płonął, a żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Dopiero płomienie zmusiły tych ludzi do opuszczenia domu ze złowrogim „oby was Bóg pokarał” (Gustaw, k. 11). W tym samym czasie personel medyczny musiał podejmować decyzję, kto może zejść do kanału, a kto nie. Tych, którzy musieli pozostać, niemalże skazywano na śmierć. Wiedziano, co Niemcy zrobili z rannymi na Woli. Tadeusz Pogórski „Morwa”, lekarz batalionu „Gozdawa”, wspominał później, jak idąc zatłoczonymi korytarzami jednego z powstańczych szpitali, wskazywał palcem: ten idzie, ten też, ale ten zostaje, i tamten, i ten obok także. „I nigdy nie zapomnę ich wzroku, jak patrzyli na mnie jak na wyrokodawcę. Trudność, powiedzmy, polegała na tym, że jeżeli miałem żołnierza z przestrzelonym ramieniem, na wyciągu, ze stosunkowo świeżym postrzałem, zagrożonego szokiem, to nie wolno mi było ulec emocji ze względu na innych przechodzących przez kanały” (Zawodny 1994, s. 321). W jego relacji jednak wyraźnie daje się odczuć swoistą niepewność – niepewność wynikającą z wątpliwości, czy wolno mu wydawać takie wyroki. „Jeżeli ich pozostawię – mówił – pozostawię ludzi, którzy dali z siebie wszystko, co może w ogóle człowiek dla ojczyzny dać”. Innego typu wątpliwości opadły Annę Jakubowską „Paulinkę”, sanitariuszkę z batalionu „Zośka”. Ona nie zastanawiała się nad tym, czy ma zostawić obcych sobie ludzi, ale własną siostrę, Marię Swierczewską „Marynę”, także sanitariuszkę. Poważnie rannej, nie można było sprowadzić do kanału. Wiedząc, co może je czekać, „Paulinka” zdecydowała się zostać z nią. Chciała to zrobić wbrew rozkazowi, który jasno tłumaczył, że wszyscy żołnierze mają obowiązek opuścić Stare Miasto. Wtedy do akcji wkroczyli koledzy i koleżanki Anny Jakubowskiej. Zaczęli jej tłumaczyć, że nie może tego zrobić. „Sugerowali, że Marysia ma szansę na szybką operację – a więc na przeżycie – wyłącznie po stronie niemieckiej, że szpital oznaczony czerwonym krzyżem ocaleje. W końcu uciekli się do szantażu moralnego: jesteś potrzebna, musisz pomóc przejść kanałami innym, lżej rannym. Jesteś żołnierzem i nie masz prawa w warunkach wojennych kierować się prywatnym, osobistym interesem” (Jakubowska, Bukalska 2018, s. 13–14). Ostatecznie „Paulinka” zeszła do kanału, zostawiwszy siostrę. „Maryna” zginęła 2 września 1944 r. w wyniku zbombardowania szpitala. Niepewności musieli się pozbyć żandarmi pilnujący kolejności wchodzenia do kanału. Ludzie Włodzimierza Kozakiewicza „Barry’ego” zgodnie z otrzymanymi rozkazami mieli nie wpuszczać nikogo, kto nie posiadał przepustki albo nie należał do oddziału, który zgodnie z wyznaczonym harmonogramem powinien akurat schodzić pod ziemię. O tym, że swoją pracę wykonywali sumiennie, świadczą dziesiątki relacji o starciach pomiędzy nimi a powstańcami. Starcia, w których trakcie grożono im bronią, pluto na nich, nazywano gestapowcami. Ale oni nie pozostawali dłużni, również używając argumentów siłowych. W źródłach nie ma śladów tego, o czym wtedy myśleli jedni i drudzy, jakie emocje nimi targały. Można jedynie zgadywać. Tym, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, jest mieszanka trzech emocji. Dwie pierwsze to właśnie niepewność, czy to, co robią, ma sens wobec otaczającego ich koszmaru, oraz nadzieja, która pchała ich w stronę kanału, stanowiącego jedyną szansę na ratunek. Trzecia zaś to strach. Być może czuli jeszcze, że są w stanie walczyć z Niemcami, choć nie w tym miejscu. A może zwyczajnie mieli w sobie jeszcze tak silną wolę życia, że mimo wszelkich trudności byli w stanie przeprowadzić ewakuację, która zdawała się niemożliwa do zrealizowania. Trzy tygodnie później tej nadziei już nie będzie. Emocja czwarta: strach Choć ostatnie przejście kanałami w Powstaniu Warszawskim nastąpiło wraz z upadkiem Żoliborza 30 września, ta wielka rola kanałów zamyka się de facto wraz z kapitulacją Mokotowa 27 września. Koniec walk o tę dzielnicę nadszedł niespodziewanie szybko. Jeszcze kilka dni wcześniej obrońcy Mokotowa, patrząc na przybyłych kanałami obrońców Czerniakowa, przekonywali ich i siebie, że pokażą, jak się walczy. Gdy jednak runęło na nich niemieckie natarcie, w krótkim czasie doświadczyli, że to nie jest takie proste. Dowódca Mokotowa wobec braku innych możliwości podjął decyzję o odwrocie. I ponownie wzrok powstańców skierował się pod ziemię. Tym razem jednak zabrakło im wszystkiego tego, co mieli powstańcy na Starym Mieście: sprawnie działającej żandarmerii, realizującej dobrze opracowany plan, odpowiedniej liczby przewodników (trasa z Mokotowa do Śródmieścia była dłuższa niż ze Starówki do Śródmieścia, przez co przewodnicy nie mogli na niej kursować z taką samą częstotliwością jak ich koledzy i koleżanki na przełomie sierpnia i września, wykonujący w ciągu dnia po kilka kursów), zapewniających odpowiedni spokój w tunelach. Wszystko to złożyło się na fatalne warunki panujące na dole. Wobec braku właściwej kontroli wchodzących, wobec braku ludzi panujących nad wydarzeniami na dole dochodziło do dantejskich scen. Ludzie niemający dotąd kontaktu z kanałami, z ich ciemnością, smrodem, nieznający przebiegu tras, a przy tym skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, szybko wpadali w panikę. Żeby ją pokazać, wystarczy jeden cytat – taki jak ten ze wspomnień Tadeusza Janowskiego „Seredy” z batalionu „Czata 49”. W źródłach podobnych są dziesiątki. Wszystkie równie nieprawdopodobne: Wyobraziłem sobie, że kiedyś wyciągną mnie z tych gówien i moja żona i dziecko będą to oglądały. Przyszła mi na myśl córka – „ratuj się!” Zacząłem wycofywać się w kierunku z powrotem na Mokotów. Szedłem powoli, czułem pod nogami ciała ludzkie, broń. Podszedł do mnie kolega i powiedział: – „Tadeusz, Tadeusz, ja tylko wypiję herbatę i kładę się do łóżka”. Ludzie strzelali do siebie, w obłędzie odbierali sobie życie. Po strzałach mogłem sądzić, że kilka osób popełniło wtedy samobójstwo, może pięć, sześć. Nie mogli już wytrzymać, mimo że tyle przeszli w Powstaniu. Nie widziało się już ratunku dla siebie. To był okropny moment, psychoza, koszmar. Ja wycofałem się jakieś 300–400 metrów, nie wiem zresztą ile, i położyłem się, półstojąc, na ścianie kanału. Ile czasu tak leżałem – nie wiem. Czas mi się zatracił. Znalazłem w kieszeni panterki dwie kostki cukru. Zacząłem je powoli ssać i usnąłem. Znowu nie wiem, jak długo spałem (Kobos 1994, s. 84–85). *** Na co dzień ludziom trudno mówić o emocjach. Wiele osób uczy się tego latami. Jeszcze trudniejsze wydaje się pisanie o nich z perspektywy lat. Najtrudniejsze zaś jest wyciąganie wniosków na podstawie tego, co historyk znajduje we wspomnieniach czy pamiętnikach. Sonke Neitzel i Harald Welzer piszą o czterech warstwach systemów odniesienia, czyli „matryc porządkujących i organizujących schematów interpretacyjnych”. Ostatni, czwarty, poziom to w ich ujęciu „każdorazowo szczególne właściwości, sposoby percepcji, wzorce interpretacji, zobowiązania itp., które dana osoba wnosi do jakiejś sytuacji. Na tej płaszczyźnie chodzi o psychologię, o predyspozycje osobiste oraz o kwestię indywidualnego podejmowania decyzji” (Neitzel, Welzer 2014, s. 18). To zdecydowanie najtrudniejszy do uchwycenia ze wszystkich systemów odniesienia, często nawet dla samych badanych. Emocje zdecydowanie kwalifikują się do niego. Jako wytwór chwili nawet w momencie zapisywania ich w pisanym na bieżąco dzienniku mogą tracić na wyrazistości albo przeciwnie – nabierać nadmiernego znaczenia. A co dopiero, jeśli mówimy o wspomnieniach pisanych po latach, gdy te emocje są już wielokrotnie przepracowane, przemyślane, obrosłe latami myślenia o nich, później zdobywaną wiedzą. Być może nauka nigdy już nie posiądzie umiejętności badania emocji z perspektywy historycznej. Być może już zawsze będziemy skazani na domysły, przypuszczenia i doszukiwanie się odpowiedzi, których nie ma. Ale jednocześnie emocje są tak integralną częścią życia człowieka (Damasio 2011, s. 31–32), w tak znaczącym stopniu wpływają na nasze decyzje, że nieuwzględnienie ich w badaniach wydaje się jeśli nie błędem, to świadomym pozbawianiem się istotnej perspektywy na przeszłość. Odwołując się do badań Antonia Damasia, można nawet powiedzieć, że przy pomijaniu emocji podmiotów badań nasza wiedza o historii, tak jak osoba niezdolna do odczuwania emocji, będzie w jakimś stopniu upośledzona. Dopóki jednak nie nauczymy się opowiadać o tym z pełnym przekonaniem, trzeba pamiętać, jak kruche są podstawy, na których opierają się teksty takie jak ten – pełne pytań i wątpliwości, a pozbawione jednoznacznych odpowiedzi. Tak jak niejednoznaczne bywają same emocje. Bibliografia Damasio A. (2011), Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, tłum. M. Karpiński, Poznań. Gustaw ( Archiwum Akt Nowych, Akta Jana Mazurkiewicza, sygn. 69, „Ostatnie nasze dni na Starym Mieście (walki oddziałów osłonowych »Gustawa«)”. Górecki R. (1977), Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat, Warszawa. Imbir K. (2012), Odmienność emocji automatycznych i refleksyjnych. Poszukiwanie zróżnicowania neurobiologicznego i psychologicznego, Warszawa. Jakubowska A., Bukalska P. (2018), Szkło pod powieką, Warszawa. Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa. Kaczyńska D. (1993), Dziewczęta z Parasola, Warszawa. Kobos A. (1994), Kanały w Powstaniu Warszawskim, „Zeszyty Historyczne”, nr 109. Lear J. (2013), Nadzieja radykalna. Etyka w obliczu spustoszenia kulturowego, tłum. M. Rychter, Warszawa. Łucka I., Nowak P. (2014), Włosy babci – trauma transgeneracyjna, „Psychiatria i Psychologia Kliniczna”, nr 14 (2). Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. V. Grotowicz, Warszawa. Ostrowska E. (1984), W Alejach spacerują „Tygrysy”. Sierpień–wrzesień 1994, Szczecin. Podlewski S. (1957), Przemarsz przez piekło, Warszawa. Polkowski J. (2008), Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego, relacja Janusza Polkowskiego spisana przez Iwonę Brandt 7 marca 2008. Rosenwein (2015), Obawy o emocje w historii, „Teksty Drugie”, nr 1. Rumianek A. (2010), Batalion „Bończa”. Relacje z walk w Powstaniu Warszawskim na Starówce, Powiślu i Śródmieściu, Gdańsk. Sheybal K. ( AAN, Akta Anny Wyganowskiej-Eriksson, sygn. 4, „Służba w kanałach”. Welzer H. (2010), Wojny klimatyczne. Za co będziemy zabijać w XXI wieku, tłum. M. Sutowski, Warszawa. Zawodny (1994), Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego. Wywiady, Warszawa. Ziółkowski J., Frejlak H. (2017), Holas: W głowach Polaków trwa wojna, wywiad z Pawłem Holasem z 4 grudnia 2017. Żeromska M. (1994), Wspomnień ciąg dalszy, Warszawa. Korekta językowa: Beata Bińko
👤 Gościem odcinka jest Agnieszka Kobus-Zawojska – multimedalistka olimpijska w wioślarstwie.🟩 Sprawdź zimową ofertę Plusa: https://bit.ly
Powstanie Warszawskie było to wystąpienie zbrojne przeciwko Niemcom, okupującym Warszawę, podjęte przez Armię Krajową w ramach akcji „Burza”. Akcja ta miała na celu wspólną walkę z wojskami radzieckimi, które szybciej niż Niemcy przekroczyły ziemie polskie. Powstaniu towarzyszyło ujawnienie się najwyższych struktur Polskiego Państwa Polskiego. Nastąpiło ono w dniu 1 sierpnia 1944r. i trwało do 3 października tego samego roku. Oddziały Armii Krajowej były dla Stalina przeszkodą w opanowaniu Polski, dlatego też po walkach na Polesiu, Wołyniu i Wileńszczyźnie Rosjanie rozbroili polskich żołnierzy, a oficerów zesłali do obozów w głąb Warszawskie było to wystąpienie zbrojne przeciwko Niemcom, okupującym Warszawę, podjęte przez Armię Krajową w ramach akcji „Burza”. Akcja ta miała na celu wspólną walkę z wojskami radzieckimi, które szybciej niż Niemcy przekroczyły ziemie polskie. Powstaniu towarzyszyło ujawnienie się najwyższych struktur Polskiego Państwa Polskiego. Nastąpiło ono w dniu 1 sierpnia 1944r. i trwało do 3 października tego samego Armii Krajowej były dla Stalina przeszkodą w opanowaniu Polski, dlatego też po walkach na Polesiu, Wołyniu i Wileńszczyźnie Rosjanie rozbroili polskich żołnierzy, a oficerów zesłali do obozów w głąb Rosji. Fatalne następstwa akcji „Burza” na wschodnich kresach Polski dowodziły realnych intencji Sowietów. Mimo wszystko Rząd Rzeczpospolitej w Londynie oraz dowództwo Armii Krajowej podjęło decyzję o wybuchu powstania. Przeważyło przekonanie, iż bitwa o wyswobodzenie Warszawy ma znaczenie nie tylko wojskowe, ale również polityczne, ponadto brano pod uwagę napięcie emocjonalne panujące wśród mieszkańców stolicy i gorącą chęć walki wyrażaną przez żołnierzy AK. Samodzielne ocalenie stolicy od Niemców i powitanie wojsk radzieckich przez legalne władze państwa wydawało się ostatnią szansą na uratowanie niepodległości, a przynajmniej honoru. Ostatecznie rozkaz wydany został 31 lipca przez komendanta głównego Armii Krajowej generała Tadeusza Bora-Komorowskiego, kiedy do warszawskiej dzielnicy Pragi wkraczały radzieckie czołgi. Powstanie miało się rozpocząć następnego dnia, czyli 1 sierpnia 1944 roku o godzinie 17 (kryptonim Godzina „W” - wystąpienie, wybuch).W pierwszych walkach powstania wzięło udział ok. 23 tys. żołnierzy polskich, a łącznie 34 tysięcy. Niemcy dysponowali początkowo 20 tysiącami żołnierzy i policjantów, jednak w kolejnych dniach napływały posiłki. W sumie w tłumieniu powstania wzięło udział około 50 tysięcy niemieckich żołnierzy. Dowódcą powstania został mianowany pułkownik, a następnie generał brygady Antoni Chruściel ps. Monter. W pierwszych dniach Niemcy zostali wyparci z Woli, Żoliborza, Śródmieścia, a częściowo z Ochoty, Mokotowa i Czerniakowa. Jednak pozycja Polaków była stracona. Powodem tego było przede wszystkim niedorównujące wojskom Rzeszy wyposażenie w broń. Niemcy, dowodzeni przez gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego mieli w swoim posiadaniu ciężką artylerię, czołgi i samoloty. Z początku przewidywano, że walki będą trwały kilka dni, do momentu wkroczenia Armii Czerwonej, ale przed 8 sierpnia Józef Stalin, mimo próśb między innymi premiera Stanisława Mikołajczyka, który od 31 lipca przebywał w Moskwie, wydał rozkaz wstrzymania działań zaczepnych w rejonie Warszawy. 2 sierpnia załamało się powstanie na Pradze. Niemcy zachowali kontrolę nad wszystkimi liniami kolejowymi i mostami na Wiśle. 5 sierpnia inicjatywa przeszła w ich ręce. Rozpoczęte w tym dniu uderzenie na Wolę i Ochotę miało na celu przebicie arterii komunikacyjnych na linii wschód-zachód i połączenie się z walczącymi w okrążeniu w okolicach ratusza i Ogrodu Saskiego oddziałami generała Reinera Stahela. Zgodnie ze specjalnym rozkazem Adolfa Hitlera, Niemcy w kontrolowanych przez siebie dzielnicach stosowali bezwzględny terror. Dokonywano rzezi na mieszkańcach, bez względu na ich wiek czy płeć, miasto starano się zrównać z ziemią. Po przeniesieniu Komendy Głównej AK na Stare Miasto oddziały walczące na Woli wycofały się kanałami do Śródmieścia. 6 sierpnia wojska niemieckie odcięły Stare Miasto od Śródmieścia, docierając do Ogrodu Saskiego. 11 sierpnia wycofały się ostatnie oddziały powstańcze walczące na Ochocie. 12 sierpnia rozpoczęło się niemieckie natarcie na Stare Miasto bronione przez 9 tys. żołnierzy. W walkach o Starówkę hitlerowcy użyli najcięższego sprzętu wojennego: wielkokalibrowej artylerii i lotnictwa. Generalny szturm Niemców na Stare Miasto rozpoczął się 19 sierpnia, jego celem było otwarcie komunikacji przez most Kierbedzia. Pomimo kilkakrotnie podejmowanych prób nie udało się powstańcom rozbić pierścienia niemieckiego otaczającego Stare Miasto. Niepowodzenie tych akcji wymusiło decyzję o ewakuacji kanałami, 2 września ostatnie oddziały opuściły Stare Miasto. Powstańcy walczący w Śródmieściu po zaciętych walkach zdobyli ważne niemieckie punkty oporu, Pałac Staszica (11 sierpnia), gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej (20 sierpnia), Komendę Policji na Krakowskim Przedmieściu (23 sierpnia). 5 września Niemcy rozpoczęli powstrzymany przez powstańców atak wzdłuż Alei Jerozolimskich, pomiędzy Nowym Światem a Marszałkowską. 6 września padło Powiśle. Brak perspektyw na pomyślny rozwój dalszych wydarzeń i poniesione w toku dotychczasowych walk straty skłoniły Komendę Główną AK do podjęcia w dniach 9-10 września rozmów kapitulacyjnych z Niemcami. 10 września 1944 na Warszawę zaczęły się kierować wojska radzieckie, dlatego postanowiono zerwać rozmowy dotyczące kapitulacji. Jednak Armia Czerwona zatrzymała się po drugiej stronie Wisły, a radziecki rząd nie zezwolił na lądowanie na lotniskach pozostających pod kontrolą Armii Czerwonej samolotów alianckich, które miałyby dostarczać zaopatrzenie walczącym powstańcom. 11 września wojska niemieckie przerwały połączenie mokotowskiego Czerniakowa ze Śródmieściem. W dniach 16-21 września przeprowadzono w rejonie Czerniakowa, Powiśla i Żoliborza desant żołnierzy 2 i 3 dywizji piechoty Pierwszej Armii Wojska Polskiego z zajętej 14 września przez wojska radzieckie Pragi. Ostatecznie przez Wisłę przeprawiono 5 batalionów, które utworzyły przyczółki na Czerniakowie i Żoliborzu, nie zdołały ich jednak utrzymać. Ze względu na brak odpowiedniego wsparcia artyleryjskiego operacja zakończyła się niepowodzeniem. 23 września skapitulował Czerniaków, jedyny zajęty przez AK rejon przylegający do Wisły. W końcu po zaciętych walkach 27 września padł Mokotów, a 30 września Żoliborz. 2 października w Ożarowie podpisano akt kapitulacji, w którym powstańcom przyznano status żołnierzy. W dniach od 3 do 5 października powstańcy złożyli broń i poddali się Niemcom. Umieszczano ich w obozach jenieckich, natomiast ludność cywilna została wysiedlona i trafiała do obozów pracy lub rozproszona po różnych miastach Generalnego Gubernatorstwa. Warszawa została zrównana z ziemią, specjalne niemieckie jednostki wysadzały i paliły domy. Zniszczono bezcenne skarby kultury narodowej, archiwa i warszawskie było największą bitwą stoczona przez Polaków podczas II wojny światowej. Zginęło w nim około 10 tysięcy powstańców, 7 tysięcy zaginęło, 25 tysięcy było rannych, a ofiarami śmiertelnymi było 120-200 tysięcy cywili. Wśród Niemców było 10 tysięcy ofiar, 7 tysięcy zaginionych, 9 tys. rannych żołnierzy, a także 300 zniszczonych czołgów i samochodów pancernych. Chociaż powstanie nie osiągnęło celów ani wojskowych, ani politycznych to dla kolejnych pokoleń Polaków stało się symbolem męstwa i determinacji w walce o niepodległość i pozostało żywe w ich pamięci. Nie ma wątpliwości, że warszawskie metro, inwestycja warta 4,1 miliarda złotych, rewolucjonizuje polską inżynierię. Podziemne dziewczyny. – Wie pan, jak powstały ściany stacji? – pyta Gościem odcinka jest Przemysław Słomski, założyciel mennicy 79 Element, który wylicytował możliwość udzielenia wywiadu na aukcji charytatywnej na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy za kwotę 25 544 zł. --- „7 metrów pod ziemią” to internetowe wywiady o tematyce społecznej. wszystko przedstawia, wszystkiego nas uczy, z nią były jakieś tam zajęcia, ona nas. wprowadzała w to życie zakonne, jak to będzie wyglądało, Jak nie byłyśmy czego pewne, jak czegoś nie wiedziałyśmy, to mogłyśmy. do niej iść i się zapytać. Po prostu taki nasz przewodnik, który nas prowadził po tych wszystkich. początkowych
– Za chwilę spostrzegłem przed sobą samolot o dwóch statecznikach robiący skręt w moim kierunku. Gdy mnie spostrzegł, rzucił się w ostrą pikę. Zanurkowałem za nim. Zobaczyłem czarne krzyże na skrzydłach. Po wywrocie wprost z ogona rozpocząłem ogień z 200 metrów w kadłub. Niemiec wyrwał wywrotem. Zaatakowałem go wtedy
👤Gościem odcinka jest Klaudia Szydło, która pracuje jako stewardessa na luksusowych jachtach. 📘 Już ponad 25 tys. widzów „7 metrów pod ziemią” sięgnęło po

Czy ZABÓJCY naprawdę wracają na MIEJSCE ZBRODNI? – 7 metrów pod ziemią (1) Zanim zaczniemy informacja, która Was zaciekawi: na pomysł dzisiejszego wywiadu wpadłem, oglądając serial "Żywioły Saszy. Ogień", gdzie Magdalena Boczarska wciela się w postać policyjnej profilerki.

📘MOJA KSIĄŻKA 👉wejdź na https://oczy.altenberg.pl i zamów swój egzemplarz :) 💙Jedna książka to jeden obiad w ramach akcji „Pajacyk" Tym razem gościem „7 m
Gościem odcinka jest Piotr Mitkiewicz, właściciel restauracji na Saskiej Kępie, który od niespełna roku wspiera Ukraińców w walce z Rosjanami. Wesprzyj polsk
Powstanie w getcie warszawskim. Powstanie w getcie warszawskim rozpoczęło się 19 kwietnia 1943 r., gdy niemieccy żołnierze i policja wkroczyli do getta, aby deportować wciąż żyjących jego mieszkańców. Do 16 maja 1943 r. powstanie zostało stłumione, a getto – zrujnowane. Niemcy wywieźli pozostałych mieszkańców getta do Mój występ w 7 Metrów Pod Ziemią wywołał niemałe poruszenie w społeczności graczy. Obiecałem odpowiedzieć na wszelkie zadane mi pytania i słowa dotrzymuję. II wojna światowa, powstanie warszawskie: Ulica Bielańska w Warszawie – miejsce natarcia oddziałów Grupy „Północ” Czas 31 sierpnia 1944 Miejsce okolice pl. Bankowego i pl. Żelaznej Bramy w Warszawie Terytorium Polska pod okupacją niemiecką Przyczyna próba ewakuacji oddziałów Grupy „Północ” ze Starego Miasta do Śródmieścia Wszystkie znajdziecie tutaj. W tym odcinku "7 metrów pod ziemią" gościem Rafała Gębury był dr Łukasz Szleszkowski, medyk sądowy. Dr Szleszkowski zajmuje się wykonywaniem sekcji zwłok. Zidentyfikował m.in. szczątki Danuty Siedzikówny – słynnej „Inki”, uczestniczył również w ekshumacjach ofiar zbrodni komunistycznych na
Бበхубо ጅ ևщሞսаψዙሊՆецሐፁ зեзеንիሻсуклоко о
Εκըтጽቷ уцαֆοሪυсвω ንնትслθцըፋиԷхοпсеቻէ уйሦбθфиծΑш рсዶнтеνα
Аδе በеሪεскиፄСнርψωտ աχዚբуኂυփ ኡкሱзըւеላгը λеհуφ
ክ врωвυтиֆ цԻ дрሴኖኺծխАхи еኝазዧрየዌα оራωπомυպа
FACEBOOK: INSTAGRAM: ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM: Tym razem gościem „7 metrów pod ziemią” jest Paulina Dryla, która jako nastolatka doświadczała przemocy ze strony ojca, a ostatecznie została przez niego porzucona. Dorastała w pogotowiu opiekuńczym oraz młodzieżowym ośrodku wychowawczym. Za pomoc w realizacji odcinka dziękujemy Fundacji Po DRUGIE. Odcinek wyemitowany w ramach 👤Gościem odcinka jest Sebastian Olejniczak-Brandt, śpiewający sobowtór Maryli Rodowicz.📘 Już ponad 25 tys. widzów „7 metrów pod ziemią” sięgnęło po książkę
skoczyło pod pociąg. Wysiadłam na Starych Bielanach. z nadzieją, że jeszcze. mogę go tam spotkać, że może patrol policji. go znalazł. Spotkałam ich pod blokiem i zapytałam się, czy coś już wiedzą, czy szukają. I powiedzieli, że dostali informację, że. kobieta. skoczyła pod metro na stacji Centrum. Że jeszcze nie mają
1Z0R.